Z prawa i z lewa słychać, że medytacja to taka super fajna rzecz (o supermocy było w tym wpisie). Że wpływa zbawiennie na ciało, duszę, emocje. Nawet naukowcy potwierdzają. Osobiście nie ryłam w twardych danych, ale Vishen Lakhiani mówi, że wyszperał wyniki około 1400 badań studiujących korzyści z medytacji. Wynika z nich, że medytacja pobudza system odpornościowy, pomaga radzić sobie z bólem, przedłużonymi stanami obniżonego nastroju, obniża ciśnienie, zwalnia procesy starzenia komórek – więc działa na poziomie naszej biologii. Do tego dzięki powtarzalnym doświadczeniom bliższego bycia z samym sobą, słyszenia myśli, które zwykle są zagłuszane, powoduje poszerzenie percepcji. To fizycznie oznacza zmianę połączeń neuronów w mózgu. Medytacja zmienia więc nasz potencjał intelektualny. Do tego sprawia, że jesteśmy bardziej stabilni emocjonalnie, mniej podatni na nagłe skoki hormonów stresu, a więc spokojniejsi i bardziej cierpliwi – czyli wpływa tonująco na naszą “konstrukcję” emocjonalną i na relacje z ludźmi.

No to skoro to takie błogosławieństwo, to czemu populacja nie medytuje gremialnie?

Część ludzi nigdy nie zacznie, z wielu przyczyn. I ok, też dobrze!

Ale na jedną przyczynę chcę zwrócić uwagę, a jest to przyczyna którą funduje nam obecny tryb życia, zwłaszcza wielkomiejski. Szybkość, pęd, nagłe zmiany, wielość bodźców – to sprawia że jesteśmy w ciągłym stresie. Często nawet nie postrzegamy go jako stres. Takie po prostu jest życie. To jedno z tych obciążeń, które zauważamy dopiero wtedy, kiedy spadnie z naszych pleców.

Ba, często wręcz postrzegamy to jako zaletę i od naszych rozrywek (i działań rozwojowych) oczekujemy, że też będą szybkie, świecące i działające natychmiast. Już, już, już, teraz. Dajcie mi nowych podniet! Szybko, niech się coś dzieje. Bo jak się nie dzieje, to nuda, a nuda jest bezwartościowa. I tak sobie żyjemy w szponach kortyzolu. Szkopuł w tym, ze kortyzol uzależnia. I nawet jeśli zechcę się zatrzymać, okaże się, że nie potrafię.

Ironia losu, nie? Ci, którzy najbardziej medytacji potrzebują, mają najmniejsze szanse, by w ogóle zacząć.

Do tego w opinii publicznej medytacja otoczona jest albo aurą jakiegoś mistycyzmu, tajemniczych praktyk i niedostępności zwykłym śmiertelnikom, albo wrzucana jest do NewAge’owych ściem, voodoo i innego mambo dżambo.

A jak już trafi się osoba, która byłaby nawet skłonna rozpocząć medytowanie, to zaraz włącza się Wewnętrzny Sabotażysta z całą serią mitów i przekonań, które mają za zadanie odwieść od pomysłu i zablokować zmiany (czytaj: zatrzymać nas w świecie, jaki dobrze znamy i uchronić przed porażką).

Jest kilka takich mitów, które powtarza się relatywnie często.

1. Nie umiem medytować.

A umiesz być?

Skoro to czytasz, to zakładam, że istniejesz. Masz więc wymagane kompetencje.

Medytacja, jak ja ją rozumiem, to w zasadzie jest po prostu akt świadomego istnienia. Obejmujesz swoją świadomością coraz większe kawałki siebie – dlatego poznajesz siebie lepiej i rozumiesz lepiej. Ale to jest coś, co nabywamy w trakcie praktyki medytacji, a nie przed nią. Nie musisz się niczego uczyć, po prostu usiądź i bądź – razem z całym rozedrganiem, gonitwą myśli, obawami i niepewnością.

2. Nie umiem zatrzymać myśli.

Pociesz się, że żaden homo sapiens tego nie umie. Przyczyna jest prosta – nasz mózg pracuje cały czas. Bzzzzt, bzzzt, bzzzt. Cały czas coś myślimy, chociaż do poziomu świadomości dociera zaledwie ułamek tych myśli. Reszta krąży gdzieś pod powierzchnią. W miarę jak się wyciszamy, zaczynamy słyszeć te płynące tuż pod powierzchnią świadomości – i to może być zaskakujące albo i nawet lekko przestraszające doznanie. Nagle myślą nam się jakieś dziwne myśli, ała, zabierzcie je! No więc wcale nie nagle, zawsze tam były, tylko teraz je słyszysz.

Medytacja wcale nie polega na tym, żeby zablokować myśli i siedzieć z pustym umysłem. Cały myk w tym, że kiedy medytujesz, zauważasz myśl, ale się do niej nie przywiązujesz. Nie myślisz tej myśli, tylko pozwalasz jej odejść. Za nią zresztą stoi już cała długa kolejka następnych, domagających się twojej uwagi. Zauważasz je, ale uwagą nie obdarowujesz. Tak, trzeba wymienić opony w samochodzie, następna proszę. Tak, zapomniałam zadzwonić do lekarza, następna proszę. Trzeba jutro kupić mleko, tak. Następna! Boże, co się dzieje w tym kraju, następna!

I tak sobie siedzisz i puszczasz je przez głowę. Będą takie, które podstępnie się przykleją i po kilku minutach uświadomisz sobie, że właśnie planujesz treść jakiegoś maila albo rozpamiętujesz, co ci powiedział tydzień temu ten wredny koleś na przystanku. Zauważasz i odklejasz się od myśli, niech sobie idzie. I nie samobiczujesz się, że ojej! znowu medytacja mi nie wyszła.

Medytacja zawsze wychodzi. Albo się wyciszysz, albo usłyszysz co tak naprawdę najbardziej angażuje twoją energię – i będziesz mieć szansę coś z tym zrobić.

A jeśli pasywna medytacja zdecydowanie nie jest dla ciebie, to przecież jest aktywna medytacja, w której świadomie kierujesz swoje myśli, żeby myśleć o określonych rzeczach.

3. Medytują mnisi na wysokiej górze, gdzie mnie do nich!

Myślenie o medytacji jako o praktyce niedostępnej zwykłym śmiertelnikom faktycznie może zniechęcać. Nie wiem jak ty, ale ja niewielu znam supermanów zdolnych do takich poświęceń. Czasy mnichów-pustelników minęły, a dzisiejszy świat nie pasuje do tamtych realiów. Praktyki, za przeproszeniem, duchowe winny odzwierciedlać realia czasów i być pomocą, a nie utrapieniem na drodze praktyków.

Nie jestem fanatyczką trzymania się kurczowo tradycji, “jedynych słusznych” idei ani nie mam specjalnego poszanowania dla “czystości” praktyk. Rozumiem urodę takiego podejścia, ale osobiście jestem raczej za udostępnianiem praktyki jak największej liczbie osób, niż  ograniczaniem się do garstki najtwardszych wybrańców. W końcu żyjemy w świecie, gdzie trzeba robić zakupy, posyłać dzieci do szkoły, stać w korku i niecierpliwie czekać na lajki na fejsie.

Medytacja będzie skuteczna i jeśli będzie krótka (ale regularna), i jeśli wykonam ją siedząc w kącie za kocim drapakiem, i jeśli okadzę się zapachem pasty do zębów, a nie oczyszczającym zielem. Ba, nawet jeśli akurat siedzę w autobusie. Ja z racji różnych ograniczeń wewnętrznych i zewnętrznych medytuję siedząc ze skrzyżowanymi nogami na fotelu, z podparciem pod plecy, a na kolanach mam mruczącego kota. Ani pozycji przyjąć, ani rąk ułożyć, katastrofa. I obrazoburczo uważam, że moja medytacja wcale nie jest przez to jakaś ułomna.

4. Nie mam czasu.

Kiedy naukowcy podłączali ludzi do aparatów i patrzyli jak się wychylają, stwierdzili że medytacja wzmaga wigor umysłu. Po medytacji zadania wszelkie wykonujemy szybciej, wydajniej, jesteśmy bardziej pomysłowi i do tego mamy lepszy nastrój. Więc z tym “niemaniem” czasu to trochę jednak chyba ściema. Łatwiej po prostu wziąć dopalacz w postaci kawy lub red bulla. Rzeczowy argument, że medytacja działa dłużej, lepiej i do tego poprawia wiele innych rzeczy jakoś słabo przemawia do tej części nas, która nie chce się wysilać, ale za to chce efekt od razu.

Joe Dispenza swoim klientom i pacjentom ordynuje godzinę medytacji dziennie, a jak mówią, że nie mają czasu, zmienia zalecenie – jak nie masz czasu, to dwie!

Może kiedyś i ja będę taka bezkompromisowa, ale na razie mówię – zacznij od 5 minut. Tyle chyba wykroisz ze swojego poranka? Pomyśl, że masz czas na kręcenie się w kołowrotku spraw, załatwianie zadań dla i na rzecz kogoś innego, a dla siebie nie masz nawet 5 minut. Czas chyba otrzeźwieć.

5. Ja jestem konkretny człowiek, mam swoją listę zadań, co wykonam, to zaznaczam, konkret ma być – a ta medytacja to takie… rozlazłe coś.

Jeśli jesteś osoba nastawioną zadaniowo, takie siedzenie w ciszy i nie myślenie może być dla ciebie faktycznie trudne. Rozwiązanie jest proste – nie siedź bezmyślnie! Możesz praktykować medytację aktywną, czyli myślenie na konkretny temat. Modny teraz ruch mindfulness oferuje kilka bardzo atrakcyjnych propozycji tego, czym zająć głowę, żeby mieć pożytek w postaci lepszego życia.

To może następnym razem napiszę o tym, co robić w medytacji, żeby się nie nudzić.