Pogubiłam się.
Zawodowo realizuję teraz 4 wielkie projekty naraz, wszystkie są na etapie przygotowania i w każdym jest roboty od groma i ciut ciut. Dwa ruszają wkrótce, w jednym się nie wyrabiam, a jeden ma tak straszną obsuwę, że aż mi wstyd. Nie jest to miłe uczucie!
Do tego dochodzi oczywiście normalne życie domowe i pamiętanie o milionie spraw drobnych i jeszcze drobniejszych: schować pranie, kupić worki na śmieci, umówić wizytę u dentysty, i tak dalej, i tak dalej.
Nawet sobie rozpisałam projekty w gigantycznej mapie myśli, żeby się nie pogubić, porobiłam harmonogramy oraz porządne listy spraw, zgodnie z systemem ZenToDone. Niby miałam wszystko ogarnięte, a jednak…
W pewnym momencie poczułam, że zaraz mi głowa eksploduje. Tysiąc wątków jednocześnie powodowało nieopisany chaos myśli. Myśli wywoływały fale emocji, które szybko zmieniały się w odczucie przytłoczenia i przygnębienia. Starałam się co chwilę przypominać sobie, po co to robię, co czeka mnie na końcu drogi, ale nie tylko nie pomagało, ale wręcz wywoływało tylko kolejne fale przygnębienia. Przecież wiem, jak te projekty są dla mnie ważne, więc dlaczego nie mogę tego ogarnąć?
Niby robiłam kolejne rzeczy, ale w pewnej chwili zdałam sobie sprawę, że tak naprawdę nie wiem, nad czym teraz pracuję. Zaczynam jedno, przerzucam się na drugie, a po godzinie robię jeszcze coś innego. Im częściej myślałam o tym, co będzie, gdy się nie wyrobię, tym większy odczuwałam lęk. I grzęzłam coraz mocniej i mocniej.
Najgorsze w kręceniu się w kółko jest to, że w pewnym momencie łatwiej jest kontynuować, niż przestać.
Zadania w pracy nie mogą poczekać do jutra. Stół musi być sprzątnięty, a podłoga poodkurzana. Ciuchy trzeba zebrać i położyć tam, gdzie ich miejsce. Umówić wizytę u dentysty. Pamiętać o kupieniu musztardy. Tysiące spraw, wszystkie na Twojej głowie. A Ty jak mały robocik ogarniasz, ogarniasz, ogarniasz…
W pewnym momencie przestajesz czuć radość. Przestajesz odczuwać drobne przyjemności. Przestajesz czuć cokolwiek, poza zmęczeniem i przytłoczeniem.
Masz tak?
Co w Twoim życiu nie może poczekać do jutra, bo wydarzy się katastrofa i ogólna zagłada ludzkości?
Trochę lipa, nie? Coraz więcej spraw na głowie, coraz większe opóźnienia, coraz większe uczucie niewyrabiania się i przytłoczenia. Każde kolejne zadanie zabiera coraz więcej czasu, a efekty są coraz gorsze. Coraz trudniej myśleć. Nie ma czasu na nic, nawet na „załadowanie taczek”. I tak ganiamy z tymi pustymi taczkami, a one stają się coraz cięższe i cięższe.
Człowiek wpada w jakiś osobliwy trans. I chociaż szkodzi sam sobie, i wie o tym doskonale, nie może przestać.
Bliscy się martwią, próbują pomóc, ale w nagrodę dostają tylko pełne złości warknięcia. Bo przecież oni nic nie rozumieją…
Przyjaciół, tłumaczących, że nie warto się tak zajeżdżać, zbywasz krótkim „wiem, ale…”, i wracasz do swoich taczek.
Znajomi puszczający na fejsie optymistyczne i motywujące treści zaczynają się jawić jako naiwne istoty, które nie znają życia. Ty znasz i dlatego z samozaparciem te taczki pchasz.
Strasznie samotne zajęcie, to pchanie taczek.
I takie ważne.
Zmieniasz świat.
Zmieniasz, prawda?
Nikt oprócz Ciebie tego nie jest w stanie zrobić.
Nikt, prawda?
Bo jeżeli tak nie jest… To skąd Ci przyszło do głowy, że musisz te taczki pchać takim kosztem?
Jaki jest tego SENS?
Trudno się wyrwać z tego stanu. Trudno się tak po prostu zatrzymać. A jeszcze trudniej jest się zatrzymać i uświadomić sobie, że robimy coś głupiego. Im dłużej jesteśmy w zaganianiu, tym boleśniejsze jest uświadomienie sobie, ile tego głupiego już narobiliśmy i jak bardzo to było bezwartościowe. Więc z premedytacją się nie zatrzymujemy.
Wielu ludzi zatrzymuje się dopiero, kiedy organizm powie stanowcze „dość tego” i wyrazi to chorobą. Albo kiedy wydarzy się coś, co przewróci życie do góry nogami – wypadek, trauma, życiowa katastrofa – i uświadomi bezsens takiego działania.
W sumie mogę zadać tylko jedno pytanie: po co czekać na katastrofę?